Promienie
słońca niczym sztylety wbijały się w moje ciało. Leżałam na
piekielnie gorącym piasku, czując jak pali moje obolałe plecy. Nie
mogłam się ruszyć. Gruby sznur na moich nadgarstkach i kostkach
wbijał się w skórę, okaleczając je do krwi. Mój oddech stawał
się coraz cięższy, poczułam jak moje płuca powoli odmawiają
posłuszeństwa. Jeszcze chwilę temu rozpaczliwie próbowałam się
oswobodzić, jeszcze bardziej raniąc sobie przy tym ręce. Teraz
tylko czekałam. Aż moje ciało opętają dreszcze, a serce wyrwie
się z piersi by zabić ostatni raz. Dziwne przeczucie zbliżającego
się niebezpieczeństwa otrzeźwiło mój umysł. Pośród niemal
namacalnej ciszy pustkowia usłyszałam szmer. Jak gdyby ktoś
próbował się wydostać spod kopca piasku. Zmrużyłam oczy,
oślepiona przez saharyjskie słońce, i lekko przekręciłam ciało.
Wokół nie było nikogo. Tylko złoty pył i niekończący się
błękit horyzontu. W pewnej chwili wszystko się zmieniło. Pod
opuszkami palców poczułam drgnięcie. Nagle tuż przede mną z
ziemi wyrósł mężczyzna. Ubrany w skórzany płaszcz z wysoko
podniesioną różdżką. Nie miałam dość siły by się poruszyć,
by cokolwiek zrobić. Nie widziałam jego twarzy, jednak czułam jego
silną aurę, która ku mojemu zdziwieniu napawała mnie radością.
Wierzyłam, że to ktoś, kto chce mi pomóc. Czarodziej zbliżył
się i pochylił nade mną. Zdążyłam jedynie zobaczyć błysk
srebrnego ostrza.